WWE Survivor Series 2015 - recenzja

 
Teoretycznie ciężko oglądać jakąkolwiek galę po natrafieniu na najważniejszy spoiler, ale muszę przyznać, że się nie zawiodłem i PPV od WWE uznaje na plus. Zapraszam do dalszego czytania.



 Zacznę od meczów półfinałowych, które chyba dla każdego powinny być formalnością. Nie raz się mówiło o walce Deana z Romanem, czyli dwóch przyjaciół, a w dodatku, gdy jest szansa, aby wrzucić ich do starcia o pas WWE, to nie ma mowy, aby taki plan się nie wypełnił. Dla Del Rio byłoby to duże wyróżnienie, bo przecież niedawno dopiero wrócił, to samo tyczy się Kevina, która tak, czy siak wleciał z buta w główny roster, potrafił pokonać Cenę, a teraz nosi pas Interkontynentalny. Prędzej, czy później i tak ten pas ponosi, ale według mnie w kolejce do tytułu jednak jest przed nim Ambrose. Nie wiem, czy tylko ja widzę w nim zajebistego heel mistrza, ale WWE na bank w 2016 da mu ponosić tytuł. Co do samego poziomu pojedynków, to nie mogę powiedzieć złego słowa. Nie było fajerwerków, ale solidne walki. Jedyne do czego się przyczepię, to sposób w jaki wygrał Dean, czyli finisher od tak pin i wygrana. Liczyłem na kick out i kolejny finish z jego strony.

Tradycyjny Survivor Series six man tag team match raczej do zapomnienia. Zapchaj dziura, a szkoda, bo kiedyś słowo klucz "tradycyjny" było ważna, a teraz zarząd ma to już po prostu w dupie. Powtórzę się, szkoda.

Panie, panie, panie. Kurna, odkąd wlecieli z całą Divas revolution, to naprawdę walki są dobre. Paige, jak i córka Flaira potrafią dużo i można było to zauważyć. Nie spodobał mi się tylko wynik, a jeżeli miałbym stawiać na obronę tytułu, to nie po pierwszej założonej dźwigni. Śmieszne było to, że Paige miała pół metra do lin, a nawet nie starała się ich sięgnąć. Teoretycznie szczegół, ale jednak trochę zabawne. Szczerze, to chciałem, aby Charlotte pas straciła i feud był kontynuuowany, lecz widocznie WWE ma na to inny plan.

Breeze vs Ziggler to zawód na całej linii i największy zawód, bo po tych gościach można spodziewać się wszystkiego. Jedyne co zapamiętam, to rude włosy Tylera. Chyba nie trafił z farbą, ale walić już to. Za mało czasu, a był materiał na bardzo dobre show. Strzał w stopę i tyle. Nie pierwszy i nie ostatni zresztą.

Może i to dziwne, ale walkę Kane'a, Undertakera z Wyattami sobie odpuściłem, bo:



1) Taker i Kane nie wykręcą już dobrej walki.
2) Wynik był znany.

Obejrzałem wejściówki i przewinąłem do main eventu. Ten był dobry, nie bardzo, ale dobry i to trzeba podkreślić. Głównie przez to, że nikt nie chciał Romana za champa i wszyscy emocjonowali się każdym pinem Ambrose'a. Minus to tylko czas, jaki dostali, ponieważ mogli jeszcze dojebać parę kontr i holly shit momentów. Niestety tego nie było. Plus? Cash in niby na plus, lecz z drugiej strony szkoda Reignsa, bo jaki chujowy by nie był, to daje z siebie wszystko, a znowu kradną mu pas. Z perspektywy wrestlera, to chujnia na maxa i się odechciewa. Z drugiej strony, jak dostanie już ten tytuł, to boję się, że pobije rekord Punka i wtedy odbije się nam nagonka na niego czkawką. Sheamus jaki mistrz to i tak średniawa. Niby odświeżona postać, ale nigdy go nie lubiłem i nie polubię. Za majkiem ssie i w ringu podobnie.

Podsumowując gala naprawdę solidna i nie zmarnowałem prawie 3 godzin życia. Byłem pełny obaw, że tak będzie, ale na moje szczęście nie. W skali szkolnej gala 4/6. Myślałem nad 3+/4-, ale niech im będzie. Spierdolą to i tak na TLC, wierzę.



1 komentarz: