Zanik emocji - Road to Wrestlemania XXXI


Road to Wrestlemania to z reguły najbardziej wyczekiwany okres dla każdego fana wrestlingu i trudno się dziwić. Każdy z nas z pewnością wie doskonale dlaczego tak właśnie jest. Ostatnia prosta na największą scenę ze wszystkich robi swoje! Problem jest tylko jeden. Gdzieś na tej prostej WWE zgubiło emocje, które są priorytetem każdej Wrestlemanii. 

Trudne byłoby napisanie felietonu, w którym nie będę krytykował kreatywnych WWE, ale wydaje mi się, że jest to zadanie ciężkie do wykonania dla smarta. Tym bardziej, że to po raz kolejny wina stoi po ich stronie i wystarczy spojrzeć na to jaki początek miała Road to Wrestlemania w postaci Royal Rumble. Road to Wrestlemania to czas, którego głównym zadaniem jest podbudowanie wszystkich feudów. Zbudowanie świetnej atmosfery, która sprawi, że zabierając się za Wrestlemenie będziemy czuć emocje! „Tak ten feud skradnie show”. To akurat jak wyglądają aktualnie feudy zapowiada na to, że ja na pewno tego nie poczuje. Można mieć pewność, że kilka walk może być dobrych, ale tylko ringowo bo żadnych emocji to one nam nie dostarczą, a element historii to dla formatu federacji jaki przybrało WWE bardzo ważny element. Jaki ja widzę problem w większości feduów? 

Zwlekanie z konfrontacjami.
Do Wrestlemanii pozostało już zaledwie kilkanaście dni. My wciąż nie dostaliśmy żadnego przełomowego momentu między Brock’em Lesnar’em, a Roman’em Reigns’em. Zdarzają się tygodniówki, na których te dwie postacie po prostu się mijają. One nie mają ze sobą feudu. Jedyne co ich łączy to Main Event, na pewno nie historia. Dajmy na przykład ostatni epizod RAW. Lesnar się pojawił u boku Heymana, który wygłosił dobre promo, ale nie oszukujmy się. Nie powiedział nic nowego. Co robi tym czasem Roman? Użera się z Authority. Jaki sens ma budowanie najważniejszej walki Wrestlemani XXXI bez żadnych konfrontacji między jej uczestnikami? Heyman pojawił się bądź co bądź naprzeciw Romana, ale Brock zrobił to już jak dobrze kojarzę i to tylko raz przed samym Royal Rumble. Dystans od konfrontacji uczestników najważniejszej walki robi się – miesięczny. Dlaczego WWE nie stawia na skonfrontowanie ich face – to – face w ringu chociażby na koniec  show? Zastanawiałem się nad tym kończąc oglądanie ostatniego RAW.

Moim zdaniem to jest spory problem i ja mam w głowie wyobrażenie dlaczego WWE idzie akurat w takim kierunku. Odstawiają to na ostatnie RAW przed Wrestlemanią i sądzą, że to wystarczy. Napięcie jednak tak wielkiego feudu powinno być budowane z tygodnia na tydzień, a nie odstawiane na ostatnią chwile. Roman jak ma walczyć z Brock’em to niech skupi się na nim, a nie na The Authority. Oczywiście domyślam się, że feud Romana z Authority to powód ograniczonej ilości występów Brock’a. Dlatego takie sytuacje jak pojawienie się Brock’a nie powinny być przepuszczane do ich konfrontacji, lecz wykorzystywane. Nie interesuje nas kolejne dobre promo Heyman’a, które nic nie wniesie, lecz przełomowe momenty, które sprawiają, że chcemy zobaczyć finał. Licze tylko, że ten moment kulminacyjny konfrontacji na ostatnim RAW przed WM nie będzie wyglądał w postaci podpisania kontraktu, standardowego, typowego, w którym ta dwójka poprze pycha się kilka razy chociaż skoro kreatywni nie mają żadnego motywu dla tego feudu oprócz pasu to ja tym bardziej go nie widzę, a szkoda bo w taki sposób morduje się najważniejszy kawałek emocji Road to Wrestlemanii i samej Wrestlemanii.

Budowanie feudów nazwiskami, a nie konfrontacjami.
Jeszcze potrzymam się tematu konfrontacji bo to jednak najważniejsze co jest w feudach. Tymczasem jednak WWE nie stawia na konfrontacje, lecz po prostu na nazwiska. Złóżmy do walki wielkie nazwiska i liczmy, że walka się sprzeda bez żadnej historii. Z całym szacunkiem dla Stinga. Jestem mega podekscytowany jego walką z HHH jednak denerwuje mnie gdy WWE nie wykorzystuje go częściej. Federacja na siłę stara się zbudować wyjątkowość Stinga, lecz nie za bardzo im to wychodzi. Ciągłe podkreślanie, że nie było go czternaście lat. Cholera, fani wrestlingu to nie są idioci i nie damy sobie w taki łatwy sposób wymazać tego, że Sting był przez ten czas w TNA i walczył tam regularnie, pojawiał się na galach regularnie i wygłaszał proma regularnie. Skoro TNA było stać na takie występy to nie wierze, że WWE nie byłoby w stanie opłacić Stinga w taki sposób by on mógł także na takich warunkach pracować u nich. Domyślam się, że wy również w to nie wierzycie. Dlatego w moich oczach problem wygląda tak, że na siłę kreatywni chcą zrobić z tego coś czego rzeczywiście nie mieliśmy przez czternaście lat, a w wypadku kiedy to mieliśmy taki pomysł nie wypala. Jeśli rzeczywiście Sting po tych czternastu latach miałby pierwszy raz wejść do ringu to wystarczyłoby mi, że puszczą promo z nim związane i mimo to byłby podekscytowany walka na WM. Tak to samo nazwisko i budowanie sztucznej otoczko mi nie starczy. Jestem ciekaw czy Sting w ogóle się odezwie do samej Wrestlemanii, a jak tak to pewnie stanie się to na ostatnim RAW i to jest kolejny moment, w którym WWE odkłada coś na ostatnią chwilę. Gdy już może być za późno.

Wcześniejszy akapit wskazuje na to, że jedna gwiazda nie jest w stanie samodzielnie zbudować feudu nawet jeśli jest to sam Triple H więc co w takiej sytuacji ma powiedzieć Bray Wyatt? Coraz więcej informacji pojawia się, że Taker pojawi się dopiero na samej Wrestlemanii. Cotygodniowe proma Bray’a, w których on mówi do ściana nie mają kompletnie żadnego znaczenia. Samo nazwiska Taker’a już nie starczy tak samo jak nie ma już streaku, który by mógł ciągnąc ten feud bez tworzenia historii. Jest to zwykła walka, według wielu uważana za niepotrzebną i bez sensowną więc niech kreatywni nie uważają, że efekty i głos Taker’a puszczony z nagrania to naprawiają. Po raz kolejny: nie jesteśmy naiwni. 

Dwie walki wieloosobowe.
Przyznam się bez bicia, że cieszy mnie fakt, że dostaniemy Ladder Match na Wrestlemanii i to w naprawdę dobrym składzie. Walka ta jest dobra i zaraz z Johnem walczącym o pas US nie oszukujmy się, że bądź co bądź prestiż pasów midcardowych rośnie. Sporym problemem w moich oczach jest jednak to, że wielu zawodników na tym ucierpi. Zawodnik, który wygra Ladder Match zgarnie swój Wrestlemania moment, a reszta znów dostanie nic. Tym bardziej, że nie jest to skład zbudowany z zawodników, dla których udział w samej gali już jest zwycięstwem, lecz zawodników, którzy są stawiani jako postacie, na których będzie budować się federacje. Dean Ambrose, Dolph Ziggler, Daniel Bryan. Któryś z nich ponownie zostanie zahamowany, a najgorzej to będzie wyglądać dla Bryana, który coraz bardziej traci momentum chociaż nie oszukujmy się. Ziggler też nie jest w dobrej sytuacji.

Sam Andre The Giant Memorial Battle Royal to jak przekonaliśmy się rok temu straszna głupota i zwyczajny zapychacz. I promowanie dwóch walk grupowych jednocześnie również nie ma moim zdaniem sensu bo z reguły takie feuda grupowe w każdym wypadku wyglądają tak samo. Poza tym na przykładzie Cesaro przekonaliśmy się już, że to trofeum kompletnie nic nie wnosi i nie sądzę by miało się to zmienić w tym roku. WWE może uznać to za robienie tego czego ludzie oczekują. Inwestowanie w młode gwiazdy. Upychanie ich jednak wszystkich w zapychacz to nie jest sposób, na który my czekamy. Karta Wrestlemanii nie powinna się składać z takich walk, które po prostu są by zająć czas. To również zabija emocje.

Podsumowując.
To są moim zdaniem problemy, przez które tegoroczna Road to Wrestlemania jest po prostu.. nieciekawa. WWE za bardzo zaczyna opierać się na schematach, standardach, a same storyliny zanikają wyróżniajac się na tle innych z całego roku bardzo słabo albo po prostu niczym.

0 komentarze: